Legenda o przemianie

Gdyby obecne życie Ilony i Jerzego Koniecznych spróbować opisać liczbami, trzeba by zacząć od tuzina problemów, jednej sprawy w sądzie i co najmniej kilkudziesięciu ocalonych istnień.

Była sobie kiedyś legenda o rosłym, ciemnowłosym zbójniku z Tatr, który wbrew wszystkiemu, nawet wbrew prawu, dbał o najsłabszych. Do dziś nie wiadomo, czy opowieść o Janosiku zrodziła się z prawdy, czy raczej z niespełnionych marzeń biedaków, których losem rzadko kiedy ktokolwiek się przejmował. Jest sobie dziś legenda o Janosikowej, filigranowej i siwej jak gołąbek lekarce z Krakowa, która wbrew wszystkiemu, kiedyś nawet wbrew bezlitosnemu prawu, dbała i wciąż dba o najsłabszych. W związku z czym grozi jej nawet więzienie...

Wiadomo, że ta opowieść zrodziła się i z prawdy, i ze spełnionych marzeń ludzi, nad których losem wciąż rzadko kto się pochyla. Ta legenda to liczne świadectwa osób, którym udało się wrócić znad przepaści do świata żywych. Świadectwo Gosi i Gienia, kiedyś mieszkańców miejskich kanałów, którzy dziś tworzą parę małżeńską, a nawet większą szczęśliwą rodzinę. Także bezdomnego dziadka Edka, który na swoje nieszczęście jest śmiertelnie chory, ale na swoje szczęście ma dziś również dom, w którym chciałby umrzeć.
To świadectwo Wojtka, któremu umarła żona i który ugiął się pod ciężarem złego losu, a teraz opiekuje się słabszymi od siebie i wieczorem, gdy wszyscy domownicy spotykają się przy rozmowie i modlitwie, wygrywa radosne pieśni na gitarze. I Marka, który sypiał pod mostem, a teraz plażuje sobie raz w roku z piękną i mądrą żoną na Rodos i przysyła znajomym pocztówki z egzotycznych wakacji...

Te wszystkie nadzwyczajne przemiany biorą się być może stąd, że w legendzie o Janosikowej, o jej dobrym jak chleb mężu, kiedyś policjancie, oraz ich licznej rodzinie nic raczej nie dzieje się przypadkiem. Tak jak nieprzypadkowa była i długa – sama Janosikowa to przyznaje – jej droga przez błędy, a czasem klęski.

– Lubiłam kłopoty – śmieje się Ilona Rosiek-Konieczna. „Lubiła je”, gdy w latach 80. po skończeniu studiów medycznych zaczęła pracować pod Krakowem, w zakładowej przychodni huty Skawina. Głowę miała pełną ideałów i wartości wyniesionych z rodzinnego domu.
Domu, w którym nigdy się nie przelewało, bo ojciec Ilony, świetny adwokat, zbyt często bronił ludzi za darmo, a matka, podobnie jak i babka, troszczyły się nie o gromadzenie dóbr, lecz dobrych uczynków.

reklama

Janosik był zbójnikiem, który dbał przede wszystkim o najsłabszych. Nie bez powodu doktor Ilona nosi jego imię.Nadszedł jednak czas, gdy idealistka musiała w końcu zauważyć, że jej wyniesione z domu i zakorzenione w genach podejście do świata napotyka mury nie do przebicia. Pierwszy raz odczuła to boleśnie zaraz po tym, jak jej pacjenci z huty zaczęli uskarżać się na dziwne bóle kości. Ze zdumieniem usłyszała wówczas od przełożonych, że ma zupełnie ignorować objawy choroby, której przyczyną była praca w ekstremalnie trudnych warunkach.

Choroby prowadzącej ostatecznie do rozpadu tkanki kostnej czy w najlepszym wypadku do kalectwa. Usłyszała, że jeśli nie posłucha dobrych rad, może wywołać polityczny skandal, a hutę, a nawet państwo narazić na wielkie straty. Ona głucha była jednak na dobre rady, a potem nawet na przestrogi. I kierowała swoich pacjentów na badania, wypisywała im zwolnienia, doradzała wizyty u specjalistów, pomagała z całych sił w zdobyciu renty.

W związku z czym przełożeni doktor Rosiek postarali się jej pozbyć.
– Z identycznych powodów w bardzo krótkim czasie wyrzucono mnie z ośmiu kolejnych posad – wspomina Janosikowa. – Tylko dlatego, że nie chciałam stwarzać pozorów leczenia. W końcu, po wielu perypetiach, trafiła do przychodni, w której nikt inny nie chciał pracować, do gabinetu przy spółdzielni niewidomych w krakowskich Bronowicach.

Wtedy po raz pierwszy poraził ją bezmiar cierpienia ludzi, których choroba, ale często także bieda wyrzuciły poza nawias ładnego świata. Ludzi z reguły ubogich, samotnych, opuszczonych przez bliskich. Doktor Ilona wynajdywała im lekarstwa z apteki darów, a czasem płaciła za nie z własnej kieszeni. Nic zatem dziwnego, że u Janosikowej pojawili się w końcu, obok niewidomych, także bezdomni, ludzie ulic i kanałów, często na skraju śmierci.
Pomagała im nie tylko w gabinecie. Załatwiała też – przez znajomości – badania w laboratoriach szpitalnych, dzięki którym nierzadko dostawali renty, a czasem także dach nad głową. Po czym najczęściej... przepijali i renty, i własny kąt.

– A ja, niestrudzenie, pomagałam kolejnym bezdomnym w wypełnianiu dokumentów potrzebnych do renty, wypisywałam ich całkowicie uzasadnione zwolnienia i recepty. I nie wymagałam od nich nic w zamian. Dużo czasu zajęło mi zrozumienie, że ci, którym staram się pomóc, mają nie tylko chore ciała, ale zazwyczaj również duszę – wyjaśnia Ilona Rosiek-Konieczna. – Że najczęściej są uzależnieni od alkoholu, czasem narkotyków, że ich poczucie godności dawno legło w gruzach, więc bywa, że pozwalają sobie na czyny niegodne człowieka.

Z czasem Janosikowa coraz częściej opuszczała swój gabinet. Wyszukiwała kolejnych straceńców koczujących na dworcach i w piwnicach. Głodnych, zziębniętych, bezradnych. Przynosiła im kanapki, koce i dobre słowo. Zapraszała do wspólnoty religijnej, do której należała. A oni, choć bez premedytacji, oszukiwali ją, okradali. Nie raz. Choćby wtedy, gdy po założeniu stowarzyszenia, które miało jej pomóc w otwarciu noclegowni dla bezdomnych, za pieniądze wzięte na kredyt kupiła swoim podopiecznym autobus.

Mieli sprzedawać z niego napoje, a za zdobyte w ten sposób środki zpróbować samodzielnie się utrzymać. Bezdomni przepili i autobus. A doktor Janosikowa spłacała coraz większe długi i pakowała się w coraz większe problemy. Aż zdarzyło się, że sama zadarła z prawem. Tylko dlatego, że nie potrafiła odmówić pomocy. Wyrzuconemu na bruk małżeństwu z nadciśnieniem i cukrzycą czy kobiecie, która opiekowała się chorym na nowotwór synem, sparaliżowaną synową i ich dziećmi. I do tego właśnie sama straciła pracę, a potem prawo do bezpłatnego leczenia.

Doktor Ilona wypisywała im recepty na bezpłatne leki, wpisując na drukach nazwiska, nieświadomych niczego, inwalidów wojennych. I w końcu Janosikową postawiono za to przed sądem. Jej proces w tej sprawie właśnie się kończy. Proces niezwykły, bo świadkowie, których przesłuchał już sąd, z lekarzami włącznie, gremialnie przyznali, że emerytowanej już dziś lekarki Ilony Rosiek-Koniecznej za jej dobroć nie należy skazywać. Nie powinno się jej nawet ganić. Bo ganić za to trzeba tych, którzy sprawili, że aby skutecznie leczyć, Janosikowa musiała łamać przepisy.

Był taki czas, że doktor Ilona sama o mały włos się nie załamała. Miała poczucie, że nie będzie w stanie przebić muru, który postawiło przed nią nie tylko bezduszne prawo, ale też ludzie. Ci, których starała się wspierać, a oni jej wsparcia nie byli w stanie docenić. Odchodzili i wracali na ulicę.

– Widziałam, jak na niej umierają, ale nie mogłam już nic zrobić, bo nie da się pomóc człowiekowi, który postanowił się zabić, dla którego życie straciło sens – mówi ze smutkiem w głosie lekarka. A potem przyszło jej nawet na myśl, że to, co robi, też pozbawione jest sensu.

– Nie jest – zapewnił ją nieoczekiwanie pewien mężczyzna o spokojnych, mądrych oczach. – Musisz jednak odnaleźć nową drogę, która doprowadzi cię do celu. Musisz w ludziach, którym chcesz pomagać, wzbudzić poczucie, że jest coś ważniejszego niż ich nałogi i klęski. I że razem, jeśli odnajdą oparcie w sobie i Bogu, potrafią, a właściwie wspólnie potraficie zrobić więcej.

Ilona zawsze szukała wsparcia w Bogu. Jerzego po raz pierwszy ujrzała podczas zgromadzenia chrześcijańskiej grupy charyzmatycznej. I chociaż zdarzyło się to ponad dekadę temu, nigdy nie zapomniała tego pierwszego, zdawać by się mogło całkiem przypadkowego, spotkania. Wcale nie chciała się angażować, miała przecież za sobą nieudane małżeństwo i nie była pewna, czy może jeszcze zaufać miłości. Ale prawie od pierwszego wejrzenia zakochała się w tych oczach, uśmiechu, przez który nie przebijał nawet cień fałszu, i radości emanującej z człowieka, który kilka lat wcześniej... chciał się zapić na śmierć. Bo choć miał dobrą pracę, był szanowanym i, co rzadkość, lubianym przez swoją społeczność policjantem, nie potrafił udźwignąć ciężaru życia samotnego ojca dwójki dzieci.

Źródło: Wróżka nr 10/2009
Tagi:
Już w kioskach: 2020

Pozostań z nami w kontakcie

mail fb pic YouTube

sklep.astromagia.pl