Sukienka na zły humor

Nie, żebym narzekała, ale czasem miewam dni niekorzystnej twarzy. Budzę się rano, biegnę do łazienki, a tam z lustra patrzy na mnie jakaś kompletnie obca głowa. Rozpaczliwe próby zmycia jej wodą czy oderwania od reszty ciała w czasie porannych ćwiczeń jogi na nic się zdają... Wciąż siedzi mi na ramionach i udaje, że jest częścią mnie. A przecież wiem, że to niemożliwe, bo jeszcze wczoraj wieczorem wyglądałam zupełnie, zupełnie inaczej...

Sukienka na zły humorNie mam, niestety, pod ręką żadnej trucizny, którą można wstrzyknąć tu i tam, i wygładzić to i owo, ani czapki-niewidki, próbuję więc zakryć, co się da. Wkładam ciemne okulary na pół twarzy i w nastroju „stąd do wieczności” idę pogrzebać w szafie. No i tu się okazuje, że garderobę też ktoś mi pozamieniał. Te rzeczy, w których się mieszczę, są beznadziejne, a w te, które mam ochotę założyć, za nic nie wchodzę.

Przy śniadaniu mąż patrzy na mnie tak, jakby mi przez noc urosły wąsy, i radzi, żebym się jutro lepiej wyspała, kot wkłada ogon w moją kawę, samochód nie chce zapalić, a na drodze wszyscy na mnie trąbią i stukają się w głowę, choć spokojnie wlokę się lewym pasem. W pracy dziewczyny ubrane w chustki do nosa pokazują wszystko to, co ja muszę zakrywać w poczuciu pewnego rodzaju obowiązku wobec społeczeństwa.

Nie ma rady – muszę się obkupić na umór! Spacer po galerii handlowej to dla mnie środek znieczulający, przesuwanie wieszaków z bluzeczkami brzmi jak mantra, przymierzanie ciuchów to terapia kojąca. Kręcenie się po piętrach, zerkanie na swoje zamazane odbicie w ciemnych szybach jest jak medytacja, dzięki której powoli odzyskuję równowagę.

Uwielbiam przymierzać bluzeczki bez ramiączek, spodnie biodrówki i króciutkie sukienki. Nie kupuję ich ze zrozumiałych powodów (nie chcę wyglądać 40 lat starzej niż moje ciuchy), ale pozostawiam je na sobie w marzeniach do czasu, aż ktoś wymyśli powrót do przeszłości.

reklama

Nie rzucam się jak puszczalska w ramiona kolejnego trendu. Szukam ciuchów, które niczym cienka kładka nad przepaścią łączą dwa przeciwległe lądy – umiarkowanie i luz. I wystrzegam się sprzedawców, którzy z głupoty, dobroci lub kompletnego braku manier potrafią mnie z tej kładki jednym zdaniem lub przewracaniem oczu strącić w odmęty!

Z dwojga złego wolę tych, którzy zachowują się tak, jakbym nie weszła do sklepu – zapewne dlatego, że nie zostałam im oficjalnie przedstawiona. Dużo gorsi są osobnicy, którzy bezceremonialnie rzucają się na ciebie i bez skrępowania wypytują donośnym głosem o obwód w talii albo rozmiar biustonosza, zapewniając, że teraz szyje się coraz więcej rzeczy w rozmiarze XXL, nie to co kiedyś, kiedy grubasy i staruchy musiały biegać nago…

Mój ukochany kawałek filmu „Pretty Woman” to scena zakupów. Julia Roberts w stroju roboczym zmachanej kobiety przydrożnej wchodzi do szykownego butiku, gdzie dwie damy w stylu „casting na kochankę Kulczyka” brzydzą się ją obsłużyć. Właściwie wyproszona idzie więc wydać swoje ciężko zarobione tysiące dolarów do butiku obok, a wracając – już przemieniona w damę, z całą masą toreb w rękach – zagląda do obu damulek, by pokazać, ile kasy im przeszło koło nosa…

Sprzedawczynie w modnych butikach już dawno przestały zwracać na mnie uwagę. Olewają mnie, bo widzą, że nie wejdę w dżinsy rurki ani w niebotyczne masochistyczne szpilki. Nie znoszę też szykownych pustawych salonów, gdzie pojedyncze majtki czy sweterki wystawione są niczym monstrancje na ołtarzach. Wolę sklepy, gdzie nikt mi nie przeszkadza godzinami grzebać w stosach ciuchów i przymierzać, co chcę, samej, gdzie nikt mnie nie zaczepia i nic mi nie radzi.

Ale tego dnia nieostrożnie zachwyciłam się sukienką w moim ukochanym śliwkowym kolorze i nie wycofałam się w porę. Spod wieszaków z resztkami kolekcji haute couture zaatakowała mnie niczym kobra niezwykle kompetentna sprzedawczyni. Słodkim głosem zapytała, w czym może mi pomóc.

Sukienka na zły humor– Szukam sukienki, dla siebie… – wskazałam palcem fioletowe cudo. Rzuciła na mnie okiem. – Coś poszukamy – oznajmiła i ruszyła wzdłuż wieszaków. Idąc za nią, czułam się jak uboga krewna, którą księżna prowadzi przez piękne komnaty, pełne wytwornych mebli, do nieco skromniejszych apartamentów, aż w końcu otwiera drzwi do obskurnego pokoiku na końcu ciemnego korytarza. – Tu mam coś dla pani – mówi słodkim głosikiem.

Na końcu wieszaków wisi parę burych, bezkształtnych szmat. Tak samo poczułabym się, gdybym zamówiła bardzo dobre wino, a kelner przyniósł mi środek na przeczyszczenie.

– Droga pani – mówię najuprzejmiej, jak potrafię – nie widzę tu fioletowej sukienki z wystawy. Proszę mi ją podać do przymierzalni i te dwie zielone, i jeszcze tamtą, czerwoną. I PROSZĘ NIE MÓWIĆ, ŻE SIĘ W NIĄ NIE ZMIESZCZĘ – uprzedzam groźnie! Mierzę sukienki z godzinę, wbijam się w nie bohatersko, proszę o jeszcze kilka, zdejmuję, nadrywając nieco, i wymięte oddaję ze słodkim: – Dziękuję bardzo, ale zauważyłam, że mają domieszkę moheru. Mam na niego uczulenie.

Wychodząc, patrzę na minę ekspedientki i czuję się jak Julia Roberts.


Teresa Jaskierny
fot. forum

Źródło: Wróżka nr 10/2011
Tagi:
Już w kioskach: 2020

Pozostań z nami w kontakcie

mail fb pic YouTube

sklep.astromagia.pl